Juliusz Joniak - Życie przed sztalugami
Odkąd pamiętam, lubiłem oglądać obrazy. Te typowe dla dziecięcego wieku upodobania z biegiem lat nie wygasły, lecz stopniowo się rozwijały. Jak zwykle bywa, odbierałem je najpierw żywiołowo, a potem sięgałem po coraz to obszerniejsze książki z historii sztuki – i przyznaję, że zawarte w nich treści w tym większym stopniu budziły moje zdziwienie, im precyzyjniej autor bądź autorzy pragnęli zdefiniować jakieś artystyczne zjawisko lub określić jego ramy czasowe. Ot, na przykład wedle niektórych opracowań postimpresjonizm zamyka się pomiędzy datą ostatniej wystawy impresjonistów w roku 1886 a pierwszej wystawy fowistów w 1905. Trudno oczywiście zakwestionować fakt, iż fowiści sporo „namieszali” w kategoriach pojmowania piękna, ale przecież nie spowodowali ani gwałtownego wymierania kolegów nie akceptujących ich wizji, ani ich totalnego nawrócenia. Nie negując zatem treści ustaleń teoretyków sztuki oraz potrzeby istnienia solidnych, kompetentnych podręczników, na prywatny użytek zdecydowałem się traktować je tak, jak gospodyni domowa książkę kucharską: od czasu do czasu warto skorzystać z zamieszczonych tam przepisów, ale koniec końców gotować „po swojemu”, bo wszelkie działania unifikacyjne mają niezaprzeczalny sens wyłącznie w technice. To dobrze, iż w paryskim hotelu możemy włączyć do kontaktu przywiezioną z Polski elektryczną golarkę, natomiast najsmaczniejszy nawet bigosik podany w knajpce przy Polach Elizejskich byłby niemiłym zaskoczeniem.
Poglądy na temat oryginalności sztuki oscylują wokół paru skrajnych poglądów: od nihil novi sub sole po deklaracje wielu artystów, że z chwilą powstania ich dzieł nic już nie będzie wyglądało po staremu, od postulatu o cyklicznym powtarzaniu się mód i trendów po negację wartości całego dorobku minionych pokoleń dla pokolenia współczesnego. Wsłuchując się w takie wypowiedzi przypominam sobie lekko zgryźliwe stwierdzenie Bertranda Russella: „Dajcie mi dowolną definicję krzesła i zdolnego rzemieślnika, a według moich wskazówek wykona przedmiot nie spełniający tej definicji, który jednak będzie krzesłem”.
Jeśli jakaś gałąź sztuki pozornie obumiera, nie znaczy to bynajmniej, że za lat kilka nie wypuści nowych, bujnych pędów, jeśli rozkwita, nie znaczy, że wyda okazałe owoce. Profesor Juliusz Joniak jest znakomitym przykładem artysty, którego obrazy stanowią syntezę najlepszych malarskich dokonań pomiędzy przedostatnim i ostatnim fine de siecle’m, a przy całej swej oryginalności nawiązują do tradycji zrodzonych półtora wieku wcześniej nad Sekwaną – przynajmniej z trzech powodów. Pierwszy z nich wypada uznać za czysto formalny. Otóż państwo Joniakowie – pan Juliusz nieodmiennie peregrynuje w towarzystwie swej małżonki, znakomitej malarki Teresy Wallis-Joniak – często szukają inspiracji do swych obrazów na południu i zachodzie Europy, głównie we Francji, w Grecji i Hiszpanii, gdzie aurę pejzaży determinują podszyte czerwienią ochry, brązy i czernie, przełamywane bielą wapiennych skał i ścian budynków oraz niespotykanymi u nas odcieniami zieleni, rzucanymi na tło szarobłękitnego nieba. Termin „inspiracja” należy tutaj rozumieć jak najbardziej dosłownie: Juliusz Joniak nie prowadzi „malarskiego pamiętnika” ze szkicami dojrzewającymi później w zaciszu pracowni. Polega na własnej pamięci. Pamięci szczególnego rodzaju, która zachowuje krajobraz tak, jak pamięć muzyka symfonię: nie w postaci poszczególnych nut, lecz melodii. Co ciekawe, podobna kolorystyka pojawia się także w malowanych ostatnio coraz częściej martwych naturach. Na marginesie dodam, że czasem trochę zazdroszczę państwu Joniakom ich energii oraz konsekwencji w planowaniu i realizacji kolejnych wypraw, które przy całej swej atrakcyjności wymagają jednak sporo czysto fizycznego wysiłku.
Po drugie, łatwo wskazać drogę wiodącą od paryskich bulwarów drugiej połowy dziewiętnastego wieku ku pracowni Mistrza. Był uczniem Czesława Rzepińskiego, który z kolei miał okazję studiować w Paryżu pod kierunkiem Józefa Pankiewicza i choć później jak wszyscy wielcy artyści wypracował swoją własną „kreskę Apellesa”, to na jego pojmowanie roli koloru w zagospodarowaniu białej powierzchni płótna z pewnością miały wpływ wrażenia wyniesione z tamtejszych muzeów, galerii i wykładów. Nawiasem mówiąc profesor Rzepiński z pewnym dystansem podchodził do „zaszufladkowania” go do grupy kolorystów, twierdząc, iż tak naprawdę kolorystami byli lub są nadal wszyscy malarze nie wyłączając mistrzów epoki renesansu, skoro dalece niedoskonałym poznawczo jest prezentowanie ich prac w postaci czarno-białych reprodukcji. Skądinąd ta jego opinia stanowi ważny przyczynek do faktu nieuleczalnej ułomności wszelkich definicji związanych z tak subtelnym zjawiskiem jakim jest sztuka. Juliusz Joniak był również bliskim znajomym i przyjacielem Jana Szancenbacha, którego pracownię w mojej najnowszej książce Meandry nazwałem „Arką Przymierza między dawnymi i nowymi laty” – przy czym to zapożyczenie z dramatu naszego wieszcza traktowałem nie jako pompatyczny ozdobnik, lecz po prostu jako aforyzm zwięźle ujmującego zaistniałe fakty. Przed profesorem Szancenbachem przepłynęli Styks Jan Cybis, Juliusz Studnicki i inni uczniowie Pankiewicza – czyli odeszło pokolenie, którego młodość objęła lata zaszczepiania na polskim gruncie artystycznych zdobyczy postimpresjonizmu.
Po trzecie wreszcie, Juliusz Joniak przedstawia nam swoje płótna w postaci solidnie dopracowanej, jest jak najdalszy od niefrasobliwego prezentowania „twórczych eksperymentów”, z których kiedyś tam może wyniknąć – albo i nie może – wiekopomne dzieło. Całe rzeki atramentu wylano pisząc o cyganerii w czarnych pelerynach, wysławianej lub ganionej zależnie od poglądów piszącego. Te rozmaitego rodzaju wady i zalety są w sporej ilości przypadków dyskusyjne – ale nawet przy złej woli komentatora i przy oficjalnie deklarowanej przez „cyganów” niechęci do filisterstwa nie można im zarzucić, iż grzeszyli rozchełstaną nonszalancją i niefrasobliwością w tworzeniu swoich płócien. Odbiorca musiał otrzymać dzieło wykonane zgodnie z najlepszymi umiejętnościami artysty. W takiej postawie zamyka się nie tylko szacunek wobec klienta i wobec samego siebie jako rzetelnego wykonawcy, który wstydziłby się pozostawić swój ślad na ziemi w postaci pracy źle przemyślanej, poronionej lub zwyczajnie marnej. Był to także szacunek dla własnych uczuć zawartych w obrazie i pokora wobec Sztuki. Każdy z obrazów Juliusza Joniaka potwierdza, iż respektuje on tę właśnie zasadę.
Oczywiście, owo „dopracowanie szczegółów” jest u niego czymś zgoła innym niż, powiedzmy, u Canaletta, którego rysunki okazywały się pomocne przy rekonstruowaniu zniszczonych kamienic Warszawy. Wystarczy jednak, że za sto albo i więcej lat nasz prawnuk spoglądając na obrazy Mistrza Juliusza westchnie: „to były piękne chwile, piękne pejzaże, piękne nastroje”. Tylko tyle i aż tyle.
Curriculum Vitae pana profesora Joniaka przedstawiłem w poprzednim katalogu, dziś przytoczę zatem tylko maleńki fragment rozmowy, jaką miałem na jego temat z naszym wspólnym przyjacielem, Wiesławem Ochmanem. Otóż Wiesiek poinformował mnie, że kiedy odwiedza państwa Joniaków, ich pies zawsze na początek gorliwie go obszczekuje, ale niebawem wyraźnie odpręża się i uspokaja. Na pewno nie jest to efekt zrozumienia treści toczonych w jego obecności dyskusji o malarstwie, prawdopodobne wydaje się natomiast, iż wyczuwa atmosferę wzajemnej empatii towarzyszącą tym spotkaniom.
I właśnie między innymi na kreowaniu takiego wyciszenia, które nie ma nic wspólnego z apatią, lecz zachęca do korzystania z uroków życia polega dobroczynna rola sztuki – o czym każdy może się dzisiaj przekonać oglądając dzieła Juliusza Joniaka. Wyczuwam tutaj znamienne paradoksy. Prezentowane w naszej Galerii obrazy aż kipią od stonowanych i jaskrawych barw, atakują oczy widza, wręcz agresywnie wołają o zwrócenie na siebie jego uwagi – a mimo to nie drażnią. Nie kłócą się z kimkolwiek ani pomiędzy sobą. Niewątpliwie, zostały namalowane szybko, co jednak nie wpłynęło na precyzję kompozycji. Przystając na chwilę przed którymkolwiek z nich możemy wręcz fizycznie odczuć, jak „z chaosu ład się rodzi, ład, konieczność – jedyność chwili, gdy bezmiar tworzywa”. Kolory układają się w harmonijną całość, którą zaprzyjaźniony ze mną krytyk nazwał „harmonią Joniaka”. Orzekł, iż zawsze odnosi na początku wrażenie, iż bogactwo kolorów i ów pośpiech „rozsadzą” całość płótna – a one jedynie wydobywają z obrazów żywe światło i nieodparte wrażenie wibrowania gorącego powietrza na wąskich uliczkach i otwartych przestrzeniach pól lawendy. Zapewne profesor Joniak potrafiłby wytłumaczyć nam jak osiągać takie efekty – ale dla kogoś, kto nie został obdarowany podobnym talentem wykład taki byłby równie przydatny, jak teoria chodzenia po linie rozpiętej między wieżowcami. Ograniczmy się zatem do podziwu dla wielkiego Artysty.
Jerzy Skrobot
Komisarz Galerii KBS