Teresy Wallis-Joniak - Boskie zajęcie
Profesor Marian Konieczny, wieloletni rektor krakowskiej ASP, twórca Warszawskiej Nike stwierdził kiedyś w rozmowie ze mną, iż rzeźbiarstwo jest prawdziwie boskim zajęciem, ponieważ Bóg po stworzeniu świata słowami „niech się stanie”, gdy przyszło do wymodelowania człowieka, zakasał rękawy i ulepił go osobiście „na obraz i podobieństwo swoje”. Podziwiając po raz kolejny obrazy pani Teresy Wallis-Joniak tradycyjnie już ulegam wrażeniu, że boskim zajęciem jest również malarstwo – przynajmniej w jej wykonaniu.
Skąd to skojarzenie – i czy aby nie jest trochę przesłodzone? Chętnie uzasadnię mój punkt widzenia. Otóż, jak powszechnie wiadomo, wszystkie kobiety są piękne (co dziedziczą po pramatce Ewie), lecz chociaż zostały stworzone wedle jednolitego „planu konstrukcyjnego”, w niuansach swej urody przejawiają zdumiewającą różnorodność. Podobnie ma się sprawa z obrazami pani Teresy. Nie zagłębiając się zbyt dociekliwie w teoretyczne rozważania (czego nigdy nie lubiłem i pewnie już nie polubię), ze względu na stosowane środki wyrazu można zaliczyć jej malarstwo do postimpresjonizmu (co je klasyfikuje tylko z grubsza, bo „postimpresjonizm” to pojęcie bardzo szerokie), a z uwagi na tematykę – do nurtu, który Francuzi nazywają peinture-peinture. Na polski trudno tę nazwę zgrabnie przetłumaczyć – w każdym razie peinture-peinture nie wzywa na barykady ani do pustelniczej ascezy, nie interesuje się perspektywami apokaliptycznej zagłady ani wieczystego szczęścia, a jeśli coś upamiętnia, to miłe wrażenia ze spaceru po słonecznych bulwarach lub chwile słodkiego lenistwa w zacisznej kawiarence.
Dochodzimy teraz do sedna sprawy. Takich kawiarenek, bulwarów, ścieżek wśród pinii lub kwitnących pól lawendy, stylowych latarń w parkach i przy wąskich uliczkach miasteczek europejskiego południa pani Teresa namalowała już wiele, zasadnym jest więc podejrzenie, iż zacznie się powtarzać, kopiować samą siebie albo innych artystów zainteresowanych podobnymi motywami. Przewidywania te (czy raczej obawy) rozwiewają się jednak natychmiast przy zwiedzaniu wystaw, w których bierze udział, a zorganizowany dziś przez Krakowski Bank Spółdzielczy wernisaż nie stanowi w tym względzie wyjątku. Nie chodzi tu oczywiście o fakt, że jej obrazy różnią się między sobą nie tylko szczegółami wynikającymi z wyboru konkretnego obiektu do sportretowania – oraz elementami istotniejszymi, takimi jak na przykład kolorystyka płótna. Naprawdę ważne, iż owe różnice za każdym razem budują odmienny nastrój wrażenia. Wypada dodać, że nastrój ów nie oscyluje pomiędzy grozą i epatowaniem brzydotą a sielanką: wszystkie dzieła pani Teresy są pogodne, co najwyżej podbarwione lekką melancholią.
Aby precyzyjnie oddać tak subtelne różnice potrzeba współdziałania trzech komponentów jednakowo cennych dla uzyskania finalnego efektu.
Po pierwsze, niezbędną jest twórcza dyscyplina, szacunek dla odbiorcy wyrażony stanowczym przekonaniem, iż obraz powinien zostać najpierw dobrze przemyślany kompozycyjnie, a następnie starannie wykończony, bo widza znacznie bardziej interesuje gotowe dzieło niż wewnętrzne rozterki artysty. „Nagą duszę” korzystniej przyodziać, czego dowodem choćby rozchełstana proza Stanisława Przybyszewskiego. Naturalnie, ogromne znaczenie ma również sam pomysł, ale – jak powiadał Edison – „geniusz to jeden procent inspiracji i dziewięćdziesiąt dziewięć procent potu” . Potem wystarczy tylko sprytnie ukryć swój wysiłek, stworzyć wrażenie niewymuszonej lekkości – podobnie jak w przypadku gimnastycznych akrobacji. Samo przez się zrozumiałe, iż owidiuszowe ars est celare artem łatwo wypowiedzieć, a trudniej wykonać.
Po drugie, optymistyczne „chcieć to móc” w przypadku tworzenia dzieła sztuki wolno pojmować tylko w ten sposób, że dobre chęci posłużyć muszą nie do natychmiastowego podjęcia kawaleryjskiej decyzji o stworzeniu „z marszu” czegoś wspaniałego, co wzbudzi zachwyt współczesnych, a potem przetrwa wieki, lecz do żmudnego wypracowania warsztatowej perfekcji. Pani Teresa miała się od kogo uczyć i tę szansę w pełni wykorzystała – mimo iż jej akademicka edukacja przypada na trudny dla swobody artystycznej wypowiedzi okres przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, czyli na epokę wspierania socrealistycznej maniery przez państwowy mecenat, a czasem nawet przez środki tak zwanego bezpośredniego przymusu. Studiowała malarstwo u mistrzów trwale zapisanych w historii polskiej i nie tylko polskiej sztuki – u Czesława Rzepińskiego i Jerzego Fedkowicza – a grafikę u Andrzeja Jurkiewicza, Ludwika Gardowskiego i Konrada Strzednickiego. Wszyscy oni przekazywali studentom nie tylko pragmatycznie użyteczną wiedzę „techniczną”, ale również pomagali im zrozumieć, jak owo magiczne sprzężenie artystycznej wyobraźni, serca, oka i sprawności ręki wykorzystać do tworzenia czegoś bardziej wyrafinowanego niż towar, który aktualnie dobrze się sprzedaje, ale po krótkim czasie wychodzi z mody.
Po trzecie wreszcie, zanim swoje odczucia przeniesie się na płótno, trzeba samemu odczuć coś pięknego. Niby oczywiste, ale ze względów komercyjnych nazbyt często lekceważone. Osobiście nie wierzę, aby mistyczne uniesienie towarzyszyło za każdym razem autorowi kilkudziesięciu pomników papieża. Nic nie zastąpi wrodzonej wrażliwości, ale poprzez wychowanie w rodzinie i kontakty z dalszym otoczeniem może się ona wspaniale rozwinąć lub zostać brutalnie przytłumiona. Pani Teresa niewątpliwie miała szczęście; spędziła całe dzieciństwo w domu o bogatych i niezwykle różnorodnych tradycjach inteligenckich. À propos owej różnoodności: przychodzi mi tutaj na myśl opinia naszego światowej sławy tenora Wiesława Ochmana (skądinąd od dawna blisko zaprzyjaźnionego nie tylko ze mną, lecz również z rodziną państwa Joniaków), że wykształcenie techniczne wywiera dobroczynny wpływ również na pozornie odległą od niego twórczość artytyczną, ugruntowując przekonanie, iż w obu wypadkach finalny produkt musi rzeczywiście oddziaływać – na materię lub na duszę. Przychodzi na myśl dlatego, iż dziadek pani Teresy był inżynierem – na tyle znanym, aby gościć na dworze Hohenzollernów. Z kolei ojciec zajmował się etnografią, opracował wydany niestety już po jego śmierci Zielnik roślin leczniczych i magicznych, był głównym współtwórcą chorzowskiego muzeum, któremu przekazał swoje prywatne zbiory, a po wojnie został mianowany dyrektorem Muzeum Ziemi Bytomskiej. Matka studiowała grę na fortepianie w konserwatorium „Gwiazdka” („Sternchen”), którego najbardziej znanym wychowankiem okazał się Artur Rubinstein.
Ciekawie wygląda droga pani Teresy do postimpresjonistycznych klimatów. Jak wiadomo, u ich zarania spotykamy Turnera i Constable’a, wpływy Szkoły Barbizońskiej i japońskiego drzeworytu; w efekcie nastąpiło zerwanie z linearną perspektywą, zaznaczanie głębi za pomocą barwy. Monet namalował Impresję: wschód słońca, zaś paryskie doświadczenia Pankiewicza i Podkowińskiego zaowocowały udanym mariażem koncepcji znad Sekwany ze specyfiką krajobrazu polskiego – w wykonaniu Fałata, Stanisławskiego, Pautscha oraz ich kilkunastu koleżanek i kolegów. Niewątpliwie piękny i bogaty w osiągnięcia życiorys pani Teresy zawadza wprawdzie o dwudziestolecie międzywojenne, ale na tyle lekko, iż nie mogła wybrać się z kapistami do Paryża (urodziła się dwa lata po ich wyjeździe). Tym niemniej, wiedzę na ten temat otrzymała niemal z pierwszej ręki; profesor Czesław Rzepiński czuł się w Paryżu jak u siebie w domu. Dodatkowo, o czym wspomniałem na wstępie, dyplom zdobyła w pracowni wielkiej damy naszego malarstwa, Hanny Rudzkiej-Cybisowej, wcześniej studentki Józefa Pankiewicza i uczestniczki pierwszej wystawy kapistów w Warszawie. Rudzka-Cybisowa była w zakresie stosowanych środków wyrazu mniej rygorystyczna aniżeli pozostali kapiści; jej twórczość w fazie dojrzałej cechowała swoista „łagodność”, a zarazem bogactwo zestawień kolorystycznych. Trudno byłoby zatem odgadnąć, iż jako swoich ulubionych malarzy pani Teresa wymienia Jacopa Tintoretto, Paola Veronese i Francisca Goyę; nawet bardzo pobieżna znajomość historii sztuki wystarcza do stwierdzenia ich diametralnie odmiennego pojmowania estetyki obrazu. Może wypadałoby tutaj zauważyć, że wielka szuka tak naprawdę stanowi całość, zaś dokonania poszczególnych mistrzów, postrzegane przez nas jako odrębne wysepki, są w istocie wierzchołkami jednego podmorskiego masywu?
Zagadnienie to pozostawiam do rozważań teoretykom, sam natomiast podkreślę fakt, że pejzaże Teresy Wallis-Joniak i jej małżonka przedstawiają najczęściej krajobrazy z południa Francji, Włoch i Hiszpani. Po raz drugi oddam tutaj głos Wiesławowi Ochmanowi.
– Przy bliższym poznaniu – stwierdza Wiesław – państwo Joniakowie okazali się ludźmi niezwykle aktywnymi. Tę aktywność w sposób trudny do racjonalnego wyjaśnienia przekazują innym za pomocą swoich płócien. Cieszy mnie również, że ich energia przejawia się nie tylko w sferze sztuki. Mimo iluś tam przeżytych lat co roku wsiadają do samochodu ciągnącego za sobą mieszkalną przyczepę i wyruszają na spotkanie nowych krajobrazów i nowych wrażeń. Nie jest to jednak aktywność wszechogarniająca i drapieżna. Kiedy odwiedzam państwa Joniaków, ich pies na powitanie zajadle mnie oszczekuje. Po pewnym czasie traci bojowy zapał – co pozytywnie weryfikuje stwierdzenie, że sztuka łagodzi obyczaje. Nie sądzę oczywiście, aby moja obecność uwrażliwiała go na uroki postimpresjonizmu, ale całkiem możliwe, że wyczuwa atmosferę wyciszenia i wzajemnej empatii towarzyszącą podziwowi dla piękna ich obrazów.
Życie artysty jest zawsze niezwykle trudne, wymaga ogromnej konsekwencji i dyscypliny wewnętrznej przy ciągłej niepewności, szarpaninie, krótkich chwilach przypływu i długich odpływach zaufania w sens własnej pracy. Trzeba mieć bardzo twardy charakter, by nie zagubić się wewnętrznie, zachować wierność własnej wizji artystycznej. A jak ustrzec się przed skostnieniem, przed powielaniem samego siebie, przed smakiem jałowości ?
Pozostanie tajemnicą Pani Teresy Wallis – Joniak, skąd czerpie siły, pozwalające jej zachować pogodę ducha, młodości, niezwykłej energii twórczej. Artystka której prace mamy dzisiaj okazję podziwiać to kobieta pogodna, obdarzona przez Naturę niezwykłym urokiem osobistym. Traktuję swe życie i swą pracę z powagą, ale bez krzty namaszczenia. Mądra, życzliwa, odnosząca się do ludzi z zaufaniem – pomaga żyć innym. Przez swą delikatność i wrażliwość rozszerza ich horyzonty, podnosi na wyższy szczebel egzystencji. Chyba coś z tego daru zachowują jej obrazy.
Jedno pragnę na koniec podkreślić : jesteśmy jako Krakowski Bank Spółdzielczy ogromnie wdzięczni Pani Teresie, że zechciała pokazać swoje prace w naszej Galerii, ponieważ twórczość tak głęboka, wielowarstwowa i oryginalna nobilituje naszą Galerię, a bywalcom Banku i koneserom malarstwa uświadamia, że możliwości i siła oddziaływania sztuki sztuki są praktycznie nieograniczone.
Jerzy Skrobot
Komisarz Galerii KBS