Wiesław Ochman - Symbioza art & biznes
Filozofowie różnych kultur i epok wiedli spory na temat czy naturalnym stanem materii jest ruch, czy spoczynek. Nie czas tutaj ani nie miejsce, aby wgłębiać się w ich rozważania; pozwolę sobie tylko przytoczyć trzy przykłady na poparcie heraklitowego panta rei – żartobliwe, ale nie pozbawione sensu. Otóż w skali mikro obiektem, który w bezruchu po prostu nie istnieje jest kwant światła czyli foton, co potwierdzi każdy fizyk, natomiast w skali makro ciągłą aktywność przejawiają niestrudzenie maestro Wiesław Ochman oraz Krakowski Bank Spółdzielczy, o czym wiem z własnych wieloletnich doświadczeń. Dzięki tym trzem składnikom możecie Państwo oglądać dzisiaj obrazy stanowiące główną atrakcję niniejszego wernisażu: Wiesław je namalował, Krakowski Bank Spółdzielczy wyeksponował, a fotony przenoszą do oczu widza informacje o kształtach, kolorach i ich wewnętrznej harmonii. Wykorzystajmy w pełni tę nadarzającą się okazję, bo – jak napisał Cyprian Kamil Norwid – „piękno na to jest, by zachwycało”.
Bardzo często słyszymy opinię, że „najciekawsze historie pisze samo życie”. Nigdy nie próbowałem swych sił w beletrystyce ani nawet o takich próbach nie marzyłem, trudno zatem posądzać mnie o stronniczość, gdy stanę w obronie fantazji autorów powieści i nowel. Otóż od literackiej prozy czytelnik wymaga logicznego przebiegu akcji i znacznego prawdopodobieństwa tworzących ją fikcyjnych wydarzeń – natomiast wydarzeń rzeczywistych ten wymóg ani trochę nie dotyczy. Wprost przeciwnie: im jakieś zdarzenie jest mniej prawdopodobne, tym wydaje się ciekawsze. Podam konkretny przykład. Bardzo wysoko oceniony został kiedyś mój reportaż o Polaku pracującym jako weterynarz na północy Kanady, który nieoczekiwanie spotkał tam Polaka trapera, od kilkudziesięciu lat pozbawionego kontaktu z odwiedzającymi ojczyznę rodakami. Spotkanie miało miejsce w wigilijny wieczór i doszło do niego, ponieważ weterynarzowi utknął w śniegu pojazd – z dala od bazy, ale akurat w pobliżu domu trapera. Na dodatek obaj panowie wzajemnie przypadli sobie do gustu i ich okazjonalna znajomość miała ciekawy ciąg dalszy. Gdybym taką historyjkę wymyślił, każdy lektor szanującego się wydawnictwa bez zbędnych dyskusji wrzuciłby moje opowiadanie do kosza. I oczywiście miałby rację.
Jeszcze mniej prawdopodobne było zaistnienie ciągu wydarzeń, w efekcie których po raz piąty prezentujemy dziś w Galerii Krakowskiego Banku Spółdzielczego obrazy Wiesława Ochmana. Ich autor jest dzieckiem warszawskiej Pragi. Tę stołeczną i zarazem proletariacką dzielnicę ze wszystkimi jej lokalnymi osobliwościami do dziś wspomina z wielkim sentymentem pod każdą szerokością i długością geograficzną – ale, przyznajmy, młode lata spędzone w niezamożnej rodzinie zajmującej lokal na najwyższym piętrze czynszowej kamienicy to kiepski punkt startu do światowej kariery. Oprócz spokojnych obywateli Pragę zamieszkiwali też cwaniacy, specjaliści od małych i średnich kantów, którzy pokpiwali sobie z prawa i jego defensorów, a w latach okupacji z szelmowskim przymrużeniem oka stwierdzali, że od nielegalnego handlu mogą ich odstraszyć dopiero wyroki powyżej kary śmierci; między nimi trafiali się nawet niebezpieczni bandyci jak opiewany w knajackiej balladzie Feluś Zdankiewicz, który „nie mając życzenia” przerywać sobie urlopu z wojska, mile spędzanego w towarzystwie „narzeczonej”, sprawnie wykończył przy pomocy kuchennego noża stójkowego i trzech policjantów. „Nie jest łatwo być w życiu uczciwym; być uczciwym w okolicach Ząbkowskiej i Brzeskiej to prawdziwe osiągnięcie” wyznał mi Wiesław w jednym z wywiadów.
Od dnia, gdy w wieku sześciu lat zobaczył barwne reprodukcje płócien klasyków polskiego realizmu żywił intuicyjne przekonanie, że zostanie malarzem, lecz droga do realizacji tych planów biegła krętymi i wyboistymi ścieżkami. Liceum plastyczne, gdzie rozpoczął naukę zostało przekształcone na technikum ceramiczne (co prawda z kierunkiem zdobnictwa, ale to jednak nie to samo). Szkołę średnią ukończył je z wyróżnieniem, lecz za namową kolegów ostatecznie zdecydował się na studia w krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Zdobył dyplom z wynikiem bardzo dobrym; profesorowie proponowali mu pozostanie na uczelni z obiecującą perspektywą na rychły doktorat i dalszą karierę akademicką – i znów dość nietypowy zbieg okoliczności zdecydował, że nie odrzucając definitywnie ich solidnej propozycji, postanowił w pierwszej kolejności spróbować szczęścia na scenie. Efekt próby przerósł wszelkie „rozsądne” oczekiwania; w ciągu kilku lat pokonał drogę od studenckiego teatrzyku i konkursów pod hasłem „szukamy młodych talentów” do tytułowych ról w najświetniejszych teatrach operowych świata.
Od tej pory poza sceną, kulisami i studiami nagrań spędzał sporo czasu nie tylko w samolotach i hotelach, lecz także w galeriach sztuki i muzeach, gdzie coraz dobitniej uświadamiał sobie, że zrodzone ongiś marzenie bynajmniej nie wygasło, lecz wprost przeciwnie, wciąż rozwija się i dojrzewa. Podziwiał w oryginale trudne do zliczenia dzieła wielkich mistrzów – po czym z prawdziwie kawaleryjską odwagą postanowił do owej skarbnicy dorzucić coś od siebie. Nie był to słomiany zapał, ponieważ wszelkie raz podjęte przedsięwzięcia realizował konsekwentnie i z ogromnym osobistym zaangażowaniem – tym niemniej na przykładzie własnej kariery scenicznej doskonale zdawał sobie sprawę, iż osiągnięcie mistrzowskiej klasy wymaga ogromnego wkładu pracy, a ogromny wkład pracy pochłania masę czasu. Iskrę talentu trzeba rozdmuchać ostrożnie i cierpliwie – aby nie zgasła ani nie strzeliła wysokim, krótkotrwałym płomieniem, który zamiast ogrzać poparzy i sczeźnie. Słynny tenor, rozchwytywany przez dyrektorów oper, a zarazem przykładny mąż i ojciec oraz altruista zaangażowany w szereg akcji społecznych, miał mało wolnych chwil na owo rozdmuchiwanie.
Z drugiej strony, był już gwiazdą pierwszej wielkości, nic zatem dziwnego, że w gronie jego przyjaciół znaleźli się między innymi wybitni malarze – Czesław Rzepiński, Jan Szancenbach, Jerzy Duda-Gracz, Zdzisław Beksiński. Każdy z nich mógł poklepać go po ramieniu, uśmiechnąć się życzliwie, a na koniec po koleżeńsku zasugerować, aby robił to co już doskonale potrafi – czyli śpiewał – a nie próbował szukać szczęścia w dziedzinie sztuki wymagającej umiejętności w zgoła innym wymiarze. Rychło uznali, że ma talent, nie poklepali protekcjonalnym gestem, nie zniechęcali, natomiast ich cenne rady dotyczyły głównie sekretów malarskiego warsztatu, a nie tematyki obrazów.
W tym momencie zapadła kolejna, bynajmniej nie oczywista decyzja, w efekcie której gościmy na dzisiejszej imprezie samego Wiesława i jego najnowsze prace. Truizmem jest stwierdzenie, iż nie ma sensu pytanie czy za „lepsze” wypada uznać pogodne malarstwo Czesława Rzepińskiego, czy może większe wartości niosą obrazy jakie tworzył Zdzisław Beksiński, w perfekcyjny warsztatowo sposób przedstawiające kalectwo, senne koszmary i upiorne halucynacje; analogicznym nieporozumieniem byłoby porównywanie walorów Rolls-Royce’a i fortepianu marki Steinway. Wybierając własną drogę twórczą Wiesław mógł (zachowując indywidualną tożsamość) podążyć śladami profesora Rzepińskiego, rozsmakować się w wizualnym horrorze, albo na przykład skierować zainteresowania ku czystej abstrakcji. Zgodnie ze swym charakterem i upodobaniami postanowił, że jego obrazy nie będą nikogo szokowały, demaskowały, ostrzegały ani nikomu nie groziły. Przy całej wszechstronności swej inwencji w wyszukiwaniu tematów oraz perfekcji w trakcie komponowania motywów na powierzchni płótna maluje martwe natury i pejzaże połączone wspólną cechą ładu, spokoju i harmonii. Został nie tylko poszukiwaczem piękna oraz jego malarskim kronikarzem, lecz także kreatorem. Potrafi – co charakteryzuje każdego wybitnego artystę – dostrzec niepowtarzalny urok w przedmiotach i krajobrazach na pierwszy rzut oka całkiem banalnych i pospolitych. Akurat takie klimaty zdecydowanie preferujemy przy organizowaniu wernisaży i wystroju bankowych pomieszczeń – więc do współpracy zaprosiliśmy również Wiesława.
Tu dodatkowa uwaga. Obywatel świata, który w wytwornej paryskiej restauracji z autentyczną nostalgią wspomina polską kaszankę i schabowe kotlety, jako malarz wypada z roli miłośnika wszystkiego, co rodzime. Najchętniej i najczęściej maluje w Hiszpanii; twierdzi, że to przepiękny kraj, zaś w tamtejszych plenerach ceni sobie zwłaszcza niezwykle ciekawe światło – ostre, rzucające cienie o zmiennym kolorze, zupełnie odmienne niż polskie, dodające wszystkiemu szarawo-perłowe odcienie. Po czym uzupełnia, iż hiszpańskie morze ma zupełnie inną barwę rano i wieczorem, on sam kocha światło i ciepło, a zimę lubi tylko na pejzażach Fałata.
Nawiasem mówiąc Wiesław długo obawiał się, że jego sława jako śpiewaka operowego wypromować może obrazy przeciętne lub wręcz słabe – i o jego nowej pasji wiedzieli tylko dobrzy znajomi. W gronie szerszym nieco niż grupka kilkorga przyjaciół pokazał swoje płótna w 1988 roku w Galerii Sztuki Współczesnej w Warszawie. Z trudem zdążył na własny wernisaż – jeszcze poprzedniego dnia śpiewał we Francji. „Zwykła” publiczność poznała go jako malarza trzy lata później w Gdańsku, na koncercie symfonicznym zatytułowanym Wiesław Ochman – tenor: śpiew i impresje malarskie. Z towarzyszeniem Orkiestry Filharmonii Bałtyckiej pod batutą Andrzeja Sławomira Kiełbowicza wyśpiewał arie Don Ottavia, Stefana, Leńskiego oraz utwory nieco lżejszego kalibru – a jednocześnie zaprezentował czterdzieści siedem swoich płócien. Pierwszy wernisaż, na którym on sam nic nie zaśpiewał miał miejsce dopiero dnia 1 czerwca 1997 roku w Galerii Koszelówka, gdzie wystawił Impresje hiszpańskie – trzydzieści jeden obrazów będących plastycznym diariuszem z wakacji w tym kraju. Całkiem bez muzyki się nie obyło, wernisażowi towarzyszył koncert wiolonczelowy w wykonaniu Magdaleny i Tomasza Strahlów.
Jak wiadomo, do tanga trzeba dwojga. Powołanie do życia Galerii Krakowskiego Banku Spółdzielczego było na pozór nierozsądnym przedsięwzięciem, podjętym z mojej inicjatywy przez ówczesnego prezesa KBS, magistra Jana Czesaka. Gdy rzeczona decyzja zapadła, KBS znajdował się jeszcze na samym początku wytyczonej przez Janka drogi prowadzącej do późniejszych sukcesów. Skądinąd, wszystkie małe banki borykały się wówczas z problemami takimi jak brak wykwalifikowanego personelu oraz mizeria funduszów przeznaczonych na modernizację lokali, słabo przystosowanych do nagłego wzrostu liczby klientów, na kompleksową komputeryzację, rozeznanie rynku et cetera. Obciążanie dodatkowymi kosztami utrzymywania wystawy obrazków zdaniem wielu pracowników zakrawało wręcz na sabotaż. Dość szybko okazało się, że koszt przedsięwzięcia nie przekroczył ram naszych możliwości finansowych, zaś budowanie pozytywnego wizerunku firmy przy pomocy standardowych płatnych reklam kosztowało drożej, a przynosiło mizerniejsze rezultaty. Trudno wymierne korzyści dawała satysfakcja płynąca z działalności dla dobra polskiej kultury. Cóż, sukces na większą niż standardowa skalę wymaga odrobiny szaleństwa. Zaszaleliśmy; Galeria pomagała rozwijać się Bankowi i sama stopniowo krzepła wraz z Bankiem. Niebawem zaczęliśmy organizować wernisaże także w oddziałach poza Krakowem – i ku naszemu zdziwieniu zdobyły one popularność znacznie szybciej niż początkowo oczekiwaliśmy. Z przyjemnością dodam, że w imprezach zamiejscowych uczestniczył także Wiesław Ochman; jego obrazy podziwiać mogli mieszkańcy Bochni, Czernichowa, Miechowa, Mogilan i Pcimia.
Generalnie rzecz biorąc, Wiesław „przesiąkł” ideami bankowości spółdzielczej. Był obecny na jubileuszu dziesięciolecia, piętnastolecia i dwudziestolecia utworzenia Galerii; mam nadzieją, że za kilka miesięcy spotkamy się na rocznicy dwudziestej piątej. Ze swej obszernej kolekcji wypożyczył obrazy na wystawę prac zmarłego kilkanaście lat temu profesora Czesława Rzepińskiego, na swoim czwartym wernisażu w głównej siedzibie KBS wraz z małżonką został udekorowany medalem „Zasłużony Działacz Spółdzielczości”, przyznawanymi przez Krajową Radę Spółdzielczą. Wcześniej państwo Ochmanowie otrzymali również medale imienia Franciszka Stefczyka.
Podsumujmy. Ekspozycja, którą Państwo oglądacie, dowodzi, że z upływem czasu powszednieje to, co ładne – ale nie to, co naprawdę piękne. Przekonuje również o konieczności współistnienia nieuchwytnego daru zwanego talentem z perfekcjonizmem malarskiego warsztatu. Wizja nigdy nie zmaterializuje się bez odpowiednich technologii, a technologie pozostaną bezużyteczne, jeśli ich działania nie ukierunkuje wizja. Ta ostatnia reguła dotyczy nie tylko powstawania dzieł sztuki, lecz także działalności uznawanej przez ogół obywateli za „przyziemną” – jak obrót pieniądzem i innymi papierami wartościowymi.
„Bądźcie realistami i osiągnijcie to, co niemożliwe!”; sądzę, iż dzisiejsze spotkanie potwierdza trafność i zarazem tłumaczy sens wyzwania, które półtora wieku temu rzucił Jean Paul Sartre.
Jerzy Skrobot
Komisarz Galerii KBS